Zbieram się i zbieram do opisu Comrades Marathon 2022…

Zmęczył mnie ten bieg. Zmęczył mocniej niż mogłam się spodziewać (choć 90km i 1200m up/1800m down powinno dawać do myślenia).

To nie jest łatwy bieg, i to z kilku powodów. Nie tylko przez dystans.

To jest bieg uliczny, czyli biegniesz po asfalcie. Ale na próżno szukać płaskich fragmentów. Trasa cały czas faluje góra, dół. Teoretycznie, co roku zmienia się kierunek biegu (teoretycznie, bo nadchodząca edycja będzie tak jak ta z 2022 do dołu). Dla wielu osób ” do dołu” brzmi jak „łatwizna”, ale prawda jest taka, że kogo nie spytasz, niemalże każdy preferuję trasę pod górkę. Bo to w dół oznacza stromy zbieg na 70-tym kilometrze. A pierwsze 60 prezentuje się tak:

Przez cały dystans zbiera się ponad 1250m up. Jeżeli uświadomimy sobie, że maratończycy narzekają, gdy jest powyżej 100m, a Nowy Jork (246m) uważany jest za trudny, to łatwiej zrozumieć profil Comrades. A przecież mówimy o tym ” w dół”. Gdy bieg jest w górę mamy 1880m up. Jest co robić. Nie da się trzymać stałego tempa, siłą rzeczy jest ono zależne od nachylenia.

Bieg w dół ma „nieco” wyjątkowy początek. To dość trudny start, ponieważ pokonanie linii startu zajmuje dużo czasu. Pietermaritzburg to małe miasteczko położone na wysokości 700m npm, 90 kilometrów od Durbanu.  Jego pseudonim to „Sleepy Hollow”, bo rzeczywiście najczęściej niewiele się tam dzieje. A drogi wjazdowe są tylko dwie. Hoteli też zaledwie kilka. To znaczy, że rankiem (a właściwie nocą przed biegiem) tworzą się gigantyczne korki. Co roku startuje kilkadziesiąt tysięcy biegaczy. I każdy chce zdążyć. Ja na szczęście miałam pokój w hotelu 2 kilometry od startu (dzieliłam go z jedną z faworytek z RPA). Dzięki temu odpadł mi stres związany z dojazdem. A to naprawdę dużo!

Bieg startuje o 5:00 rano.

Bieg w dół ma „nieco” wyjątkowy początek. To dość trudny start, ponieważ pokonanie linii startu zajmuje dużo czasu. Pietermaritzburg to małe miasteczko położone na wysokości 700m npm, 90 kilometrów od Durbanu.  Jego pseudonim to „Sleepy Hollow”, bo rzeczywiście najczęściej niewiele się tam dzieje. A drogi wjazdowe są tylko dwie. Hoteli też zaledwie kilka. To znaczy, że rankiem (a właściwie nocą przed biegiem) tworzą się gigantyczne korki. Co roku startuje kilkadziesiąt tysięcy biegaczy. I każdy chce zdążyć. Ja na szczęście miałam pokój w hotelu 2 kilometry od startu (dzieliłam go z jedną z faworytek z RPA). Dzięki temu odpadł mi stres związany z dojazdem. A to naprawdę dużo!

Bieg startuje o 5:00 rano.

Nie lubię dnia przed startem. Oj, bardzo nie lubię. Człowiek powinien odpoczywać, a tymczasem w głowie kołowrotek myśli. Najlepiej byłoby się czymś zająć. Książka trochę pomaga, ale jakoś tak trudno się skupić. Do RPA doleciałam w środę wieczorem (27h podróży, w tym noc na lotnisku w Doha). W sobotę byłam już wypoczęta i raczej wyspana. Wiedziałam, że przed startem sobie nie pośpię. Śniadanie zaplanowane było na drugą  nocy. Ale zanim śniadanie, to jednak trzeba było ogarnąć kilka spraw w sobotę. Po pierwsze odżywianie na trasie. Na takim biegu (szybkim, bez postojów) jedynym dobrym rozwiązaniem są żele. A od kiedy przerzuciłam się na DEXTRO, nie mam problemów z żołądkiem.

Dlaczego DEXTRO? Angielskie słowo dla glukozy to dextrose (dekstroza). To część składowa sacharozy (używanej w większości żeli), sacharoza to glukoza + fruktoza. Fruktoza w postaci syropów: fruktozowego, fruktozowo-glukozowego, glukozowo-fruktozowego, jest dodawana do większości produktów spożywczych: ciastek, cukierków, napojów, a nawet do wędlin i pieczywa. Doprowadziło to do sytuacji, że jest spożywana w nadmiarze. Fruktoza jest słodsza niż glukoza. Glukoza jest natychmiast przekształcana w energię i zaspokaja poczucie głodu, natomiast fruktoza jest magazynowana w postaci tkanki tłuszczowej i zwiększa apetyt na słodycze. Wątroba wychwytuje fruktozę i jej nadmiar przekształca w trójglicerydy, które są magazynowane w postaci tkanki tłuszczowej. Organizm jak najszybciej stara się przerobić fruktozę w kwasy tłuszczowe, by chronić się przed procesem glikacji białek (uszkadzającym funkcje białek). Ponadto fruktoza wchłania się z przewodu pokarmowego wolniej niż glukoza i aby mogła być wykorzystana do produkcji ATP, musi zostać przekształcona w glukozę. Jest nieprzydatna podczas wysiłku fizycznego, w przeciwieństwie do glukozy, która dostarcza energii natychmiast.

To tak w skrócie, bo o tym jeszcze napiszę w oddzielnym wpisie. Chciałam tylko wspomnieć, że z glukozą (apteczną, w ampułkach) po raz pierwszy zetknęłam się na zawodach w Badford w kwietniu, gdy mój żołądek totalnie nie chciał współpracować. Po kolejnej wizycie w toalecie chciałam kończyć bieg, ale Tadeusz Sekretarczyk poratował mnie właśnie glukozą. Wtedy też zaczęłam zgłębić temat.

8 żeli na 90km. Co 45 minut alarm na zegarku „czas na żel” 🙂 Plus oczywiście tabletki SALT z sodem. Przy wysokich temperaturach to obowiązkowe.

Dzień przed biegiem starałam się jeść normalnie (nie wiem, czy to jest „normalne”, ale dla mnie powszednie;) ), oczywiście zwiększając ilość węgli, ale również białka. RPA to kraj wołowiny i owoców morza. Ja mogłabym krewetki pochłaniać w każdych ilościach. Także kolacja przed startem była właśnie z oceanu. A ponieważ gluten ograniczam do minimum to ryż idealnie wpisywał się w moją koncepcję żywieniową.

I tu ciekawostka. Kenijczycy mają swoją ugali i dietę praktycznie bezmięsną, a zawodnicy z RPA uważają „że jeżeli chcesz być jak lew, jedz jak lew!”. Jak widać koncepcje odżywiania są różne… a zwycięzców się nie osądza…

Przed samym startem moje śniadanie to kawa z miodem i owsianka (mała porcja). Przypięcie numeru startowego i czekanie. Z serialem od Netflix. Ale już nie pamiętam, co akurat oglądałam.

Nareszcie! Linia startu. Wiedziałam, że nie jestem przygotowana, tak jak bym chciała. Że zabrakło kilku tygodni treningu. Ale w przypadku Comrades jest powiedzenie, że „lepiej być niedotrenowanym niż przetrenowanym„. Chwytałam się tego jak brzytwy.

Temperatura o 5-tej rano wynosiła 16 stopni, wilgotność 70%. Miło. Nie trzeba było się specjalnie ubierać i mocno dogrzewać. Prognozy w dniu biegu były wyjątkowo sprzyjające, bo w południe przewidywano maksymalnie 25 stopni. Ciepło, ale nie gorąco. W końcu zima. Niestety wiatr miał się nasilać z każdą godziną, co było szczególnie odczuwalne już w Durbanie. 90 kilometrów pod wiatr to nie jest najprzyjemniejsza wizja. W biegu pod górkę zazwyczaj jest z wiatrem, bo najczęściej wieje od oceanu. A potrafi dmuchnąć.

W biegach w RPA bardzo przestrzega się zasady, że nie możesz biec za kimś. Dotyczy to elity, ale jest skrupulatnie przestrzegane. Musisz biec obok kolejnej osoby, a nie za nią. Rzecz jasna poza pierwszymi kilometrami, gdy 15 tysięcy ludzi startuje na hura. Ten start jest przerażający. Kobietom z elity nakazują ustawić się w pierwszej linii, a to oznacza, że wszyscy będą na nas napierać.

Po wystrzale startera czuje się jak na biegu na 5km. Szaleństwo. Tempo nieprzyzwoicie szybkie. Sprzyja temu pierwszy kilometr z górki, na szczęście kolejne osiem to już wspinaczka. U mnie zegarek pokazuje 3,37min/km, a przecież się hamuję i zostaje daleko w tyle. Przede mną ze trzy setki panów, ale i Herron oraz dziewczyny z RPA. Staram się jednak uspokoić. Wiem, że pierwsze 50km muszę biec na zaciągniętym hamulcu w całkowitym komforcie. Zabawa zacznie się później. Niestety na piątym kilometrze ktoś zabiega mi drogę, podhacza. Boleśnie upadam na kolana. W mojej głowie już przerażenie, że po kilku kilometrach może być po biegu. Krew się leje, ale na szczęście rana jest powierzchowna. Mogę normalnie kontynuować. Biegnę na drugiej pozycji wśród kobiet za Adele Broodryk z RPA. To jej dawane są największe szanse na wygraną, pomimo że debiutuje. Ja mam jednak wrażenie, że Adele zaczęła za szybko. Oddaliła się mocno na pierwszej dziesiątce. Totalnie się tym nie przejmuję i biegnę spokojnie, luźno. Wszystko gra do momentu, gdy na prawej stopie zaczynam odczuwać pęcherz. Pęcherz boli i rośnie z każdym kilometrem. Znowu ogarnia mnie przerażenie i obawa, że mogę nie ukończyć. Pęcherz pęka koło 30-teg kilometra. Czuję niesamowitą ulgę. I co ciekawe, do końca biegu nie czuję już bólu w tym miejscu. Po biegu pozostaje tylko zarys pęcherza, jakby wszystko zdążyło się wchłonąć i zaleczyć. Cuda jekieś.

Tak wygląda moje tempo na pierwszej części dystansu. Jest w miarę równo, choć widać, że zmiany wysokości mają duży wpływ na prędkość.

W połowie dystansu melduję się po 3 godzinach. W tej teoretycznie trudniejszej połowie osiągam naprawdę dobry czas. Srednia wychodzi 4,0 min/km.  Wcześniej wyprzedzam Adele i jak na skrzydłach lecę dalej. Czuje się komfortowo. Ale za szybko chcę się oddalić i pewnie za szybko goniłam. Analizując już po fakcie, myślę że w tym miejscu popełniłam największy błąd. Na pewno nie powinnam przebiec 53-ciego kilometra w 3,36.  Dałam się ponieść emocjom, a to najgorszy doradca w ultra. Na zbiegu po 70-tym kilometrze moje mięśnie dwugłowe zaczynają bolec i sztywnieć w sposób dotąd mi nieznany. Boje się naderwania, a jednocześnie wydolnościowo wciąż mam duży zapas. Ale zwolnić muszę. Zbieg mnie powoli wykańcza. Zamiast urywać kolejne sekundy biegnę coraz wolniej. Nogi nie chcą współpracować. W pewnym momencie odpada mi paznokieć i wbija się w stopę. Z bólu wbijam sobie paznokcie rąk w dłoń. Muszę dać radę, bo nie zostało już wiele.

10 kilometrów przed metą dogania mnie Rosjanka Aleksandra Morozova. Ta której teoretycznie nie powinno tu  być, bo IAAF i IAU wykluczyły Rosję z rywalizacji. Ale na tym etapie jest lepsza ode mnie. A jak wywalczyła sobie start? W dość kontrowersyjny sposób, przyjeżdżając mimo zakazu i wynajmując kancelarię prawniczą. W RPA mieszka dużo Rosjan, którzy trzymają się razem, także pomogli jej. Miała też ich wsparcie na trasie. Tego akurat bardzo zazdroszczę, bo z nami Polakami i wsparciem różnie to bywa. Na emigracji też raczej Polonia nieczęsto trzyma się razem. No ale to inny temat. Alexandra dostała prawo startu i wygrała. Ja na końcówce ledwo brnęłam do przodu. Rozglądałam się za siebie, żeby w razie czego być gotową do odparcia ataku. Zostałam poinformowana na 82-gim km, że mam 6 minut przewagi nad trzecią zawodniczką. Wiedziałam zatem, że mogę trochę pospacerować. Tempo najwolniejszych kilometrów spadło do prawie 6 (najwolniejszy 5,56 min/km). Zatem koncertowo zawaliłam „prostszą część trasy” 😉

Najważniejsze, że udało się dowieźć srebro!

Na ostatnich kilometrach przyrzekam sobie, że już nigdy więcej. Na stadion wbiegam bardzo obolała, ale też niesamowicie szczęśliwa. Udało się pomimo tylu przeciwności.

Udało się!!

Przed ceremonią dekoracji udaje mi się sprawnie przejść kontrolę antydopingową. Bardzo dbałam, żeby cały czas się nawadniać na trasie (a punkty z wodą były co około 3km).

Dostaję wyjątkowy puchar za drugą pozycje. Są na nim wyryte nazwiska kobiet, które zdobywały srebro. Od razu rzuca mi się w oczy, że w ostatnim Comrades Morozova była druga,  w tym roku wygrała. To samo z Gerdą – druga w 2018, a w 2019 zwyciężyła. Chcę iść za ciosem.

Dlaczego tak bardzo zależało mi na Comrades Marathon?

Czemu wybrałam go na start docelowy 2022? I jak „życie” prawie pokrzyżowało moje plany?

Pierwsza połowa roku była dla mnie bardzo ciężka ze względu na kontuzje. Mogłam biegać, ale nie tak, jak bym chciała. Western States (100mil) podkopało moją samoocenę. Połowę biegu byłam na pozycji 1-3, ale finalnie musiałam iść 60 kilometrów i „dobiegłam” 17-ta.

Chciałam nawet kończyć z bieganiem PRO.

Serce podpowiadało mi jednak, żeby się nie poddawać, że mam plan treningu do Comrades, że tam już będę zdrowa i wytrenowana.

Niestety, najpierw mój mąż dostał boreliozę, teść trafił do szpitala z zapaleniem płuc, potem tata był w szpitalu w ciężkim stanie z COVID. Dużo stresów i totalna zmiana planów. Już wiedziałam, że mój obóz na wysokości w RPA nie dojdzie do skutku. Że muszę całe wakacje zaplanować od nowa (dzieciaki miały spędzić sierpień z dziadkami). Byłam w rozsypce, zdenerwowana. Skreśliłam szanse na Comrades. W międzyczasie mój opłacony lot został anulowany, co odczytałam jako znak, żeby nie lecieć do Durbanu. Sebastian przekonał mnie, by spróbować wystartować na MŚ 100km (Berlin blisko). Ta sama data. Dostałam informacje, że startują tylko 2 dziewczyny (tak, mam to na mailu;) z Polski. Zgodziłam się. Ale w ogóle nie trenowałam na płaskim od maja!!! Katastrofa. Nie byłam w stanie równym tempem przebiec 15 km. Brak zapasu prędkości. A dodatkowo, chcąc zakwalifikować się na MŚ do Tajlandii musiałam wygrać Chudego Wawrzyńca. To się udało. Tata wyszedł ze szpitala.

Podjęłam decyzję, że nie wystartuję na płaskim 100km. Nie miałam szansy na medal, zakładając że trzeba będzie łamać 7h. Nie wiem, czy bym ukończyła płaski bieg. Długo gadaliśmy z Sebastianem. Padł pomysł, by jednak wrócić do koncepcji „górskiego” Comrades. Czyli za marzeniami!

***

W żadnym innym kraju nie traktuje się ultramaratończyków, tak jak na Comrades… To sport narodowy😜

Za wygranie otrzymujesz specjalną marynarkę zwycięzcy. Twoje nazwisko jest (jak w Hollywood) wyryte na wall of fame. Comrades to Comrades.

Czołowa dziesiątka kobiet i mężczyzn dostaje medale z prawdziwego 24 karatowego złota.

Więcej informacji o biegu znajdziecie na oficjalnej stronie https://www.comrades.com/ i na mediach społecznościowych. Wciąż nie jest znana data Comrades 2023. Będzie to albo początek czerwca lub koniec sierpnia. Myślę, że na dniach powinno pojawić się ogłoszenie.

Jeżeli macie jakieś pytania to piszcie. I zachęcam do udziału w przyszłym roku.

Do zobaczenia.